Właśnie stałam w mojej pracowni, miażdżąc suszone liście mięty za pomocą mojego moździerza na kolejne zamówienie. Nagle ktoś otworzył drzwi, znajdujące się za mną i wszedł do pomieszczenia.
– Woda – powiedziałam, nawet nie racząc gościa jednym spojrzeniem. Słyszałam, jak się zatrzymał i lekko zdezorientowany stał tak jeszcze przez chwilę.
– Słucham? – zapytał, chyba nie słysząc mojej wcześniejszej odpowiedzi, bądź jej nie rozumiejąc. Westchnęłam głęboko. Było to westchnienie nr 8 i oznaczało w skrócie: „W jaką stronę poszła ewolucja?”.
– Woda odkażająca. Stoi koło Ciebie. Masz umyć w niej ręce. – Nie odwracając się, jedynie wyciągając moją prawą rękę, wskazałam palcem dużą miskę stojącą na stołku, która znajdowała się koło drzwi, by przysłowiowi „goście” mieli do niej dostęp, właśnie w takich sytuacjach, jak teraz.
– Ach, przepraszam. – Mężczyzna lekko się zaśmiał, a ja usłyszałam chlupot wspomnianej wcześniej wody. – Nie wycieraj rąk o ubranie – upomniałam go, gdy dźwięk poruszanej tafli ucichł. – Ręcznik leży po drugiej stronie drzwi – powiadomiłam go beznamiętnym głosem. Kolejny raz do moich uszu dotarły fale dźwiękowe, które uświadomiły mnie w przekonaniu, że mężczyzna posłuchał mojej rady bez żadnych zbędnych komentarzy.
– Przyszedłem złożyć zamówienie – oznajmił podchodząc do mnie i zaglądając mi przez ramię. Natychmiast przestałam miażdżyc suche liście mięty i zamarłam w bezruchu, zaciskając ze złością powieki i odliczając w myślach do dziesięciu: „Raz… Dwa… Trzy...”
– Coś się stało? – zapytał widząc moje zaprzestanie pracy.
– Przestrzeń osobista – powiedziałam stanowczym głosem.
– Przestrzeń… Jaka? – powtórzył nie słysząc najwyraźniej moich słów. Znowu.
– Osobista – warknęłam dokańczając. Odwróciłam się w jego stronę i (będąc oczywiście zmuszoną i wystawioną na działanie jego zarazków) położyłam jedną rękę (by ograniczyć strefę skażoną) na jego torsie i odsunęłam go od siebie, jednocześnie robiąc duży krok do przodu. Kiedy był już na odpowiedniej odległości, ponownie się cofnęłam, pilnując, bym kością ogonową dotykała końca blatu drewnianego stołu. – Nie zbliżaj się do mnie na więcej, niż metr i dwadzieścia pięć centymetrów – pouczyłam go, odwracając się i biorąc kolejne naczynie z wodą odkażającą. Szybko umyłam w nim ręce i wytarłam do sucha ręcznikiem. Następnie chwyciłam brązowawy pojemnik po perfumie (w którym obecnie znajdowało się nic innego, jak środek dezynfekujący) i biorąc w dłoń małą, gumową kulkę, ścisnęłam ją, tym samym sprawiając, że płyn, który był w środku, uwolnił się i teraz fruwał w powietrzu i zabijał niepotrzebne zarazki. Spryskałam się tym specyfikiem, następnie musiałam go zmarnować na tą problematyczną osobę, która stała za mną i ciągle z zainteresowaniem przyglądała się mojej pracy.
– Co to jest? – zapytał, kiedy psiknęłam wodą na jego klatkę piersiową, a za chwilę zajęłam się całą powierzchnią jego ciała, pomijając oczywiście głowę.
– Środek dezynfekujący – odparłam, dalej naciskając na poduszeczkę uwalniając chmurkę mgły.
– Ty naprawdę masz świra na punkcie zarazków – zaśmiał się ze swojego stwierdzenia, a ja popatrzyłam na niego, jak na ostatniego debila.
– Zdajesz sobie sprawę, że w tym momencie na Twoim ciele, rękach znajdują się miliony bakterii, w tym zarazków i patogenów wywołujących choroby śmiertelne? Ach, jasne. Oczywiście, że nie, jesteś za głupi, lecz JA nie chcę mieć do czynienia z jakimkolwiek czynnikiem chorobotwórczym – powiedziałam, jakby to było coś oczywistego. Odwróciłam się na pięcie i odłożyłam buteleczkę z powrotem na miejsce. Kolejny raz zajęłam się ugniataniem suchych liści tej chol.ernej mięty.
– W każdym razie, mam zamówienie – oznajmił nie zrażony moją wcześniejszą obrazą skierowaną w jego stronę.
– To akurat wiem. Po co miałbyś tu przychodzić, gdybyś nie miał zamówienia? Nie stwierdzaj rzeczy oczywistych, to denerwujące – powiedziałam nie odrywając się od swojej pracy.
– Jasne. W każdym razie… – kontynuował swoją wypowiedź, już się zbliżając, by wręczyć mi świstek papieru.
– Daj już mi go – rzekłam deczko zniecierpliwiona i wzięłam od niego to zamówienie, również przyjmując na siebie te… Zarazki. Jak tylko wyjdzie, pójdę się umyć.
Szybko przeczytałam wyrazy zapisane na kartce ładną, przejrzystą i lekko pochyłą czcionką. To, co miałam przyrządzić, nie było trudne do zrealizowania, powiedziałabym nawet więcej – było to zadanie banalne dla mojego wielkiego umysłu i łatwe tak samo, jak oddychanie, które przecież umie każdy z nas, nawet, jeżeli byłby totalnym głąbem i nie wiedział, jak się trzyma łyżkę.
Natomiast gdy moje oczy wreszcie natrafiły na koniec zamówienia, gdzie przeważnie znajdowała się osoba, która je składała, o mało się nie przewróciłam, ponieważ natychmiast poczułam, jak moje nogi się pode mną uginają. Zachwiałam się mocno i, by nie stracić równowagi, oparłam się na blacie jedną ręką.
– H-Hej! Nic Ci nie jest? – zapytał mężczyzna, który jeszcze przed chwilą budził u mnie pogardę niewiedzą podstawowych zasad higieny, a teraz będący moją jedyną nadzieją na wyrwanie się z tej marnej posady, z niską płacą i wymogami intelektualnymi.
– Pracujesz dla królewskiego dworu…!? – szepnęłam do siebie z niedowierzaniem i niemal natychmiast zerwałam się z miejsca, podbiegając do mojej półki z flakonami wypełnionymi kolorowymi płynami i innymi, dziwnymi dla osób drugich, rzeczami.
– Ech, właściwie, to… – odezwał się nieznajomy, który najwidoczniej stwierdził, iż moje poprzednie pytanie nie było retoryczne, lecz skierowane do niego.
– Zamilcz! – przerwałam mu szybko, zbywając go ruchem ręki, dalej wyciągając potrzebne mi składniki do przyrządzenia potrzebnego mi specyfiku. – O Boże, w którego istnienie wątpię, dziękuję Ci! – zawołałam. Moje dłonie szybko znalazły wszystko, co chciałam i prędko zabrałam się do robienia zamówionego eliksiru leczniczego i specyfiku leczącego rany cięte. Wyciągnęłam z szafki stojącej niedaleko czysty flakon, po czym starannie odmierzyłam po dziesięć mililitrów z każdego, przygotowanego wcześniej składniku, plus kilka liści ziół do dodania aromatu.
Co ze mnie byłaby za zielarka i alchemiczka, gdybym opisywała wszystkie moje napary! Niedoczekanie! To ja sama na to wpadłam i wymyśliłam, i nie mam zamiaru dzielić się tym z kimkolwiek. Tak więc… Po dodaniu tajemniczych składników, których nazw nie wymówię, obawiając się dobrania się małych, zepsutych mózgów innych do moich przepisów, dokładnie wszystko wymieszałam.
– Wreszcie się stąd wyrwę i zajmę ciepłą posadkę Namiestnika! – marzyłam na głos. Chwyciłam w ręce dwie, średnich rozmiarów buteleczki i wcisnęłam je owemu posłannikowi.
– Posłuchaj mnie teraz uważnie – zaczęłam ostro w jego stronę – Jedno potknięcie, jakiś błąd z Twojej strony i eliksiry nie dojdą w stanie IDEALNYM do Lorda, przysięgam Ci. Znajdę Cię i dopilnuję, żebyś ginął w męczarniach, rozumiesz?! – warknęłam, patrząc mu wyzywająco w oczy, jednocześnie grożąc mu palcem. – A teraz idź! I wspomnij o mnie dobrym słowem! – zawołałam za nim, gdy jego sylwetka znalazła się za progiem drzwi, wypchnięta przeze mnie na brukową uliczkę. Zatrzasnęłam za nim wejście i zadowolona z siebie, oparłam ręce na biodrach.
– Nareszcie! – krzyknęłam do siebie. Opanowawszy już swoje emocje rozejrzałam się po pracowni i rzekłam: – A teraz idę się myć.
Blanc? Jest okropna, wiem. Wybacz ^^