Zagryzłem wargę. Chyba trochę za mocno bo poczułem na języku metaliczny smak. Oj, niedobrze. Od blisko godziny tu stoję, prawie wszystko obejrzałem, a niczego nie kupiłem. Podniosłem wzrok na sprzedawcę. Był nim, około czterdziestoletni, wysoki Vastaańczyk z pokaźną, rudawą brodą.
- Kupujesz coś w końcu?- spytał wykonując ręką gest obejmujący wszystkie noże na ladzie.
Skrzywiłem się. To co mi zaprezentował było w prawdzie całkiem ładne, ale nie sprawiało wrażenia trwałego. Z zresztą co najmniej siedemdziesiąt procent to ewidentne podróbki. Na moją twarz wstąpił nieporadny uśmiech. Spojrzałem przepraszająco na mężczyznę i pokręciłem głową. Mężczyzna westchnął ciężko i zabrał się za odkładanie towaru na miejsce.
Rozejrzałem się dookoła. Zdołałem wypatrzeć jeszcze jedno, całkiem obiecujące, stoisko po drugiej stronie placu. Zdążyłem zrobić ledwie dwa kroki nim zatrzymał mnie głos dobiegający z najbliższego kramu. Nawoływał mnie półgłosem rozglądając się nerwowo dookoła. Nieśpiesznie pomaszerowałem w jego kierunku. Zza lady spoglądały na mnie nieproporcjonalnie duże, blade ślepia. Ich posiadacz był raczej niski i wątłej budowy. Głowę miał łysą , a jego twarz wolna była ode zarostu. Mógł się za to poszczycić niemałą kolekcją blizn.
- Słyszałem waszą rozmowę panie- rzekły wykrzywiając krzywe usta w niemniej krzywym uśmiechu i ukazując światu dziennemu swe dwa złote żeby- I chyba mam to czego waszmość szuka.
Uniosłem do góry brwi z niekrytym powątpiewaniem. Masz pan? To pan pokazuj.
Mężczyzna nie zwlekając już ani chwili wyciągnął spod lady małą skrzynkę. W porównaniu do tego co kryła w środku wyglądała nieprzeciętnie zwyczajnie. Bowiem w środku krył się zaprawdę piękny sztylet. Zakrzywiony, ze złotą, bogato zdobioną rękojeścią, z krwistoczerwonym rubinem. Na ostrzu dostrzegłem jakieś symbole. Bardziej chyba nadawał się dla profesjonalnego skrytobójcy niźli kiepskiego kucharza.
Tak, kroję mięso sztyletami. Niewiele czasu spędziłem w majątku ojca, ale to wystarczyło by zaraził mnie swoim specyficznym gustem.
Zagryzłem wargę podnosząc pozornie delikatny przedmiot. Ostrze nie było cienki, ale z pewnością nie tępe. Palec się sam nie skaleczył.
- Bierzesz pan?- spytał wyraźne zadowolony łysol.
Jeszcze przez chwilę wpatrywałem się w ów niezwykły przedmiot warząc go w dłoniach.
- Biorę.
Mój nowy nóż kuchenny, niewątpliwie Ghaardskiej roboty, tani nie był, ale nie umniejszało to mej satysfakcji.
Podszedłem do drzwi małego, parterowego, kamiennego domku. Położyłem zakupy z targu na ziemi i cofnąłem się o parę kroków.
- Amadi!- zawołałem.
Kilka minut potem zza węgła wyjrzała para zielonych oczu.
- Choć no tu- powiedziałem przyklękając.
Kocur nieśpiesznie podszedł do mnie z dumnie uniesioną głową i ogonem. Rzekomo uniesiony ogon ma symbolizować pozdrowienie, ale gdy patrzę na tego sierściucha to odnoszę odmienne wrażenie.Kiedy wreszcie doczłapał do mnie zdjąłem z jego szyi sznurek z kluczem. Wisiał on dość luźno, ale Amadi dobrze wiedział, że jeśli go zgubi to z kolacji nici.
Wstałem i przekręciłem klucz w zamku. Otworzyłem drzwi i wniosłem zakupione przedmioty do środka. Mięso, warzywa oraz nowiutki sztylet odniosłem do kuchni. Papier i atrament położyłem na małym stoliku w salonie. Tymczasem Amadi zajął swe miejsce na oparciu kanapy i głośnym mruczeniem zawiadamiał mnie o swym zadowoleniu. Zrzuciłem z siebie pas i ubogą zbroję. Pozostawiwszy wcześniej wspomniane przedmioty na podłodze zająłem się układaniem broni na stole. Następnie dołączyłem do już drzemiącego kota. Oparłem się ciężko o oparcie kanapy co kocur uznał za sygnał do rozwalenia mi się na kolanach.
Zacząłem rozważać czy jeśli teraz zasnę to obudzę się przed umówionym z przyjaciółmi spotkaniem. Grupka mych dawnym kompanów nadal nie przywykła do mego nowego stanowiska. Marszałkiem byłem ledwie pół roku. Minęło kilka miesięcy nim zaczęli się do mnie zwracać jak należy bez akompaniamentu głośnego rechotu. Teraz wszystko zaczynało się od początku. Oczywiście nie przeszkadza mi brak szacunku z ich strony. Zresztą dziwnie się czuję z tym całym ,,generałowaniem". Więc do puki nie zaczną nazywać mnie po imieniu przy reszcie żołnierzy wszystko powinno być w porządku.
Z rozmyślań wytrąciły mnie kocie pazury wbijające się uda. Syknąłem zwalając kocura z kolan.
- Ty świnio...
Amadi miałknął coś w odpowiedzi i poszedł do pomieszczenia obok. Ziewnąłem
odchylając głowę do tyłu i zamykając oczy.
W razie czego przyjdą, lub przyturlają się po mnie.
- Kupujesz coś w końcu?- spytał wykonując ręką gest obejmujący wszystkie noże na ladzie.
Skrzywiłem się. To co mi zaprezentował było w prawdzie całkiem ładne, ale nie sprawiało wrażenia trwałego. Z zresztą co najmniej siedemdziesiąt procent to ewidentne podróbki. Na moją twarz wstąpił nieporadny uśmiech. Spojrzałem przepraszająco na mężczyznę i pokręciłem głową. Mężczyzna westchnął ciężko i zabrał się za odkładanie towaru na miejsce.
Rozejrzałem się dookoła. Zdołałem wypatrzeć jeszcze jedno, całkiem obiecujące, stoisko po drugiej stronie placu. Zdążyłem zrobić ledwie dwa kroki nim zatrzymał mnie głos dobiegający z najbliższego kramu. Nawoływał mnie półgłosem rozglądając się nerwowo dookoła. Nieśpiesznie pomaszerowałem w jego kierunku. Zza lady spoglądały na mnie nieproporcjonalnie duże, blade ślepia. Ich posiadacz był raczej niski i wątłej budowy. Głowę miał łysą , a jego twarz wolna była ode zarostu. Mógł się za to poszczycić niemałą kolekcją blizn.
- Słyszałem waszą rozmowę panie- rzekły wykrzywiając krzywe usta w niemniej krzywym uśmiechu i ukazując światu dziennemu swe dwa złote żeby- I chyba mam to czego waszmość szuka.
Uniosłem do góry brwi z niekrytym powątpiewaniem. Masz pan? To pan pokazuj.
Mężczyzna nie zwlekając już ani chwili wyciągnął spod lady małą skrzynkę. W porównaniu do tego co kryła w środku wyglądała nieprzeciętnie zwyczajnie. Bowiem w środku krył się zaprawdę piękny sztylet. Zakrzywiony, ze złotą, bogato zdobioną rękojeścią, z krwistoczerwonym rubinem. Na ostrzu dostrzegłem jakieś symbole. Bardziej chyba nadawał się dla profesjonalnego skrytobójcy niźli kiepskiego kucharza.
Tak, kroję mięso sztyletami. Niewiele czasu spędziłem w majątku ojca, ale to wystarczyło by zaraził mnie swoim specyficznym gustem.
Zagryzłem wargę podnosząc pozornie delikatny przedmiot. Ostrze nie było cienki, ale z pewnością nie tępe. Palec się sam nie skaleczył.
- Bierzesz pan?- spytał wyraźne zadowolony łysol.
Jeszcze przez chwilę wpatrywałem się w ów niezwykły przedmiot warząc go w dłoniach.
- Biorę.
Mój nowy nóż kuchenny, niewątpliwie Ghaardskiej roboty, tani nie był, ale nie umniejszało to mej satysfakcji.
Podszedłem do drzwi małego, parterowego, kamiennego domku. Położyłem zakupy z targu na ziemi i cofnąłem się o parę kroków.
- Amadi!- zawołałem.
Kilka minut potem zza węgła wyjrzała para zielonych oczu.
- Choć no tu- powiedziałem przyklękając.
Kocur nieśpiesznie podszedł do mnie z dumnie uniesioną głową i ogonem. Rzekomo uniesiony ogon ma symbolizować pozdrowienie, ale gdy patrzę na tego sierściucha to odnoszę odmienne wrażenie.Kiedy wreszcie doczłapał do mnie zdjąłem z jego szyi sznurek z kluczem. Wisiał on dość luźno, ale Amadi dobrze wiedział, że jeśli go zgubi to z kolacji nici.
Wstałem i przekręciłem klucz w zamku. Otworzyłem drzwi i wniosłem zakupione przedmioty do środka. Mięso, warzywa oraz nowiutki sztylet odniosłem do kuchni. Papier i atrament położyłem na małym stoliku w salonie. Tymczasem Amadi zajął swe miejsce na oparciu kanapy i głośnym mruczeniem zawiadamiał mnie o swym zadowoleniu. Zrzuciłem z siebie pas i ubogą zbroję. Pozostawiwszy wcześniej wspomniane przedmioty na podłodze zająłem się układaniem broni na stole. Następnie dołączyłem do już drzemiącego kota. Oparłem się ciężko o oparcie kanapy co kocur uznał za sygnał do rozwalenia mi się na kolanach.
Zacząłem rozważać czy jeśli teraz zasnę to obudzę się przed umówionym z przyjaciółmi spotkaniem. Grupka mych dawnym kompanów nadal nie przywykła do mego nowego stanowiska. Marszałkiem byłem ledwie pół roku. Minęło kilka miesięcy nim zaczęli się do mnie zwracać jak należy bez akompaniamentu głośnego rechotu. Teraz wszystko zaczynało się od początku. Oczywiście nie przeszkadza mi brak szacunku z ich strony. Zresztą dziwnie się czuję z tym całym ,,generałowaniem". Więc do puki nie zaczną nazywać mnie po imieniu przy reszcie żołnierzy wszystko powinno być w porządku.
Z rozmyślań wytrąciły mnie kocie pazury wbijające się uda. Syknąłem zwalając kocura z kolan.
- Ty świnio...
Amadi miałknął coś w odpowiedzi i poszedł do pomieszczenia obok. Ziewnąłem
odchylając głowę do tyłu i zamykając oczy.
W razie czego przyjdą, lub przyturlają się po mnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz